wtorek, 11 listopada 2014

Zapiekanka z ciasta francuskiego z pesto i kurczakiem

Uwielbiam szybkie obiady, które nie zajmują w przygotowaniu dużo czasu. I do tego są pyszne. Hmmm, kto tego nie lubi, prawda? Zatem polecam Wam zapiekankę z ciasta francuskiego, pesto i kurczaka. Przygotowanie zajmuje około 20 minut, pieczenie 15 - 20 minut. Przetestowałam już dwa razy i za każdym razem wszystko znikało z ekspresową prędkością.


Co będzie potrzebne?
- opakowanie ciasta francuskiego;
- jeden większy filet z kurczaka, jeżeli jest mały to podwójny;
- opakowanie pesto;
- pięć dużych pieczarek;
- ok. 20 dkg żółtego sera.

Ciasto francuskie otwieramy, rozwijamy, układamy na czymś płaskim, co będzie można wybrudzić - ja akurat użyłam stolnicy. Całość smarujemy pesto. Filet z piersi kurczaka kroimy na kawałki, ja staram się żeby nie były większe niż 2x2 cm. Układamy na połowie ciasta, jak na zdjęciu.


Pieczarki obieramy, kroimy w plastry, podsmażamy na patelni. Przekładamy na kurczaka.


I teraz już ostatnia warstwa. Ser ścieramy na tarce o dużych oczkach. Posypujemy nim pieczarki.


Zapiekankę zawijamy, składając na pół. Brzegi zawijamy pod spód. Górę zapiekanki smarujemy roztrzepanym żółtkiem. 


I już. Gotowe. Zapiekankę pieczemy 15 - 20 minut w 220 stopniach.

Zapiekanka jest naprawdę syta. Sama, podana z warzywami, starcza spokojnie dla dwóch osób. Jeżeli podamy ją z np. ziemniakami i surówką, będzie to obiad dla czterech osób.

Smacznego! :)

czwartek, 4 września 2014

Miasteczko z klimatem. Ueckermunde.

W poprzednim poście pisałam Wam o mojej pourlopowej "wishliście" i już zaczęłam ją powoli realizować. Pisałam Wam, że chciałabym minimum raz na kwartał pojechać w miejsce, w którym jeszcze nie byłam. Na dobry początek zaczęłam szukać jakichś fajnych miejsc w pobliżu miasta, w którym mieszkam. I okazało się... wow! Jest ich tyle i wszystkie chciałabym zobaczyć. Hamuje mnie tylko brak czasu i pieniądze ;)
Ale do rzeczy! Miejsce, o którym już od kilku osób słyszałam, że jest warte odwiedzenia i w które wybraliśmy się spontanicznie w niedzielę. Ueckermunde.
Ueckermunde położone jest nad Zalewem Szczecińskim, po stronie niemieckiej, na wysokości Nowego Warpna. Nawet jest podobne do Nowego Warpna, tylko większe.
Głównym celem wycieczki było zoo. Nie jestem fanką trzymania zwierząt w klatkach, ale mój P. naopowiadał mi, że to jest zupełnie inne zoo, niż te które jest np. we Wrocławiu, w którym ja i moi znajomi zgodnie stwierdziliśmy, że zwierzęta mają tam depresję. Faktycznie zoo w Ueckermunde jest rewelacyjne. Przede wszystkim zwierzęta mają tam dużo więcej miejsca, a część z nich jest na pewnym rodzaju wolności, np. małpy, sarny, mufflony. Miejsca, w których żyją są tak duże, że często nie widać, gdzie jest ogrodzenie. I na przykład, wchodzisz do wielkiej wygrodzonej części, gdzie są małpy, które... biegają obok Ciebie. Są jednak na tyle nieufne, że zachowują dystans na wyciągnięcie ręki i nie podejdą bliżej.



Co innego sarny i muflony. W zoo możesz kupić za jeden euro w automacie specjalne jedzenie, którym można karmić zwierzęta. Możecie być pewni, wszytko zostanie zjedzone.



I jeszcze moi ulubieńcy :)



Tyle zoo. A teraz miasto. Zakochałam się w tych klimatycznych wąskich uliczkach,którymi mogłabym wędrować bez końca.







Ueckermunde ma nie tylko urocze uliczki, ale też całkiem sporą marinę i długie nabrzeża, kolejne miejsce do spacerów.





Tyle chodziliśmy po mieście, ciągle odkrywaliśmy nową uliczkę, w którą koniecznie musieliśmy wejść, że nie zdążyliśmy dotrzeć na plażę. Na szczęście do Ueckermunde nie mam aż tak daleko, więc jest powód żeby tam wrócić.


czwartek, 28 sierpnia 2014

Urlop luzuje, czyli pourlopowa wishlista


Wczoraj pierwszy raz poczułam, że zapominam, że miałam urlop. Dopadła mnie niska forma fizyczna i psychiczna. Do tego posta zabierałam się już jakiś czas, ale wczorajszy dołek zmotywował mnie, aby w końcu usiąść i spisać… co przemyślałam i postanowiłam podczas urlopu :) A wierzcie mi, była burza mózgu.
Urlop luzuje, to wiadomo. Na co dzień gonię – praca, własna firma, bardzo się staram, żeby stres mną nie zawładnął, ale czasami pod wpływem zmęczenia jest to silniejsze ode mnie. W tym roku podczas urlopu, jak już przestawiłam się z trybu zadaniowego na tryb wakacyjny, zrobiłam rachunek sumienia. Autentycznie. Na co dzień wiem, że nie mam czasu na takie przemyślenia. Na proste pytania czasami najtrudniej sobie odpowiedzieć, a nawet jeżeli odpowiedź jest oczywista, to ciężko zrobić pierwszy krok i odważyć się na realizację. Urlop to naprawdę najlepszy czas, żeby zastanowić się co się chce, co jest istotne, a co bez żalu można odpuścić. Jak już wszystko przemyślałam i przetrawiłam, to otworzyłam notatnik w komórce (bardzo przydatna funkcja, bo zawsze pod ręką) i zaczęłam pisać. A potem dopisywałam kolejne myśli i kolejne.
Więc czego chcę od życia? Czy zostawić wszystko tak jak jest, czy jednak zdobyć się na odwagę i zacząć coś zmieniać? Padło jednak na zmieniać, chociaż co i jak na razie pozostawię dla siebie. Nie będę robić nagłej rewolucji, raczej postawię na metodę małych kroczków. Coś wypali, to ok., będę robić kolejny krok. Sama myśl, że podjęłam decyzję o zmianach wprawia mnie w dobry nastrój i czuję się też silniejsza, bo stawiam na siebie, nie jestem w zupełności zależna od kogoś innego i od jego decyzji. Były więc poważne myśli o poważnych sprawach.
Puściłam też wodze fantazji, co bym robiła, gdybym miała full wolnego czasu, co mnie nakręca i sprawia mi radość. A więc moi drodzy, oto lista, wcale nie tak długa, rzeczy przyjemnych, które mam zamiar zrealizować do przyszłego urlopu.
Po pierwsze: zacznę malować/rysować/szkicować, cokolwiek… Kiedyś potrafiłam stworzyć coś naprawdę ładnego, teraz moja ręka jest tak nie wyćwiczona, że narysowanie byle czego nie wygląda tak, jak wyglądać powinno. Jeszcze parę lat temu malowałam wtedy, gdy miałam z czymś problem, musiałam to przemyśleć i przeanalizować. To była najlepsza metoda na stres, dołek i całe zło tego świata ;)
Po drugie: zacznę czytać biografie ciekawych ludzi. Zainspirowała mnie biografia Danuty Stenki, którą znalazłam w jednym z krakowskich antykwariatów. Perełka, bo z podpisem aktorki. Niestety okazało się, że nie na sprzedaż, a szkoda. Nie wiem jak cała książka, ale przeczytałam wyrywkowo parę fragmentów i wydaje się taką ciepłą, pozytywną opowieścią ubraną w formę wywiadu. Ta książka jest na mojej liście, pewnie kolejne też się znajdą.
Po trzecie: raz na kwartał zwiedzę miejsce, w którym jeszcze nigdy nie byłam. Już nawet zaczęłam to realizować, o tym będzie kolejny post. Jak zaczęłam szukać, co jest ciekawego w niedalekiej okolicy, to aż sama byłam zaskoczona. W cale nie trzeba jechać daleko, żeby było fajnie i ciekawie. Chociaż nie powiem, powrót do Paryża i Wiednia też mi się marzy.
Po czwarte: mam w głowie sporo pomysłów na ubrania. Może nie są jakieś super oryginale (tak mi się wydaje), ale wśród wszechobecnej chińszczyzny i kiepsko odszytych ubrań, chciałabym zacząć szyć u krawcowej moje projekty (szumna nazwa, ale niech będzie).
Po piąte: zacznę więcej fotografować. Za starych dobrych czasów moim najlepszym przyjacielem był Zenit, a potem Praktica. Zdjęcia robione na kliszy… Wtedy każdy kadr był przemyślany, bo wiadomo, miejsca było tylko na 36 zdjęć. Teraz trzaska się fotek bez opamiętania, najwyżej potem się skasuje. Powoli zaczynam nie rozstawać się z aparatem, czy to lustrzanką, czy po prostu komórką. Staram się łapać chwile, ale robić też przemyślane zdjęcia. Mój Instagram się rozrasta, a blog jest też pretekstem do robienia zdjęć. I mam z tego wielką frajdę! Mam tez w głowie pewien projekt, który chciałabym zrealizować. Są plany, potrzebny jest tylko czas i ładna pogoda by je realizować.
Po szóste: już od jakiegoś czasu marzy mi się pobiec w profesjonalnym biegu na 5 kilometrów. Jak wróciłam z gór miałam tyle energii, że od razu chciałam zabrać się za treningi, ale okazało się, że… zamknęli mi bieżnię na stadionie. Alternatywą jest bieganie w lesie… z dzikami. Jak by mnie taki dziki dzik pogonił, to pewnie wykręciłabym czas życia. Niestety nie czuję się komfortowo, biegnę i rozglądam się wokół. Póki co jednak czekam aż remont bieżni się zakończy, ale marzenia nie zarzucam.
Po siódme: ciągle gdzieś czytam, że ludzie zachwycają się i zachwalają książki Murakamiego. Czytam sporo książek, ale jego jeszcze nie miałam okazji. Sprawdziłam, w bibliotece są, więc dopisuję do listy rzeczy, które chciałabym zrobić.

I po ósme: nie zapisane na liście, bo nawet nie muszę tego pamiętać – codziennie powtarzam to sobie, jak mantrę: nie dam się tak stresować. Czy to w pracy, czy w życiu prywatnym. Wzięłam na luz, a jak trzeba to jasno stawiam granicę. Wczoraj był właśnie pierwszy dzień po powrocie z urlopu, gdzie stres mnie dopadł, przyczepił  się do mnie i nie chciał pójść. Ale zmotywował mnie tez do napisania tego posta, więc nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I już go pogoniłam w cholerę :)

piątek, 15 sierpnia 2014

Tatry to miejsce gdzie spotkasz ludzi pozytywnych i życzliwych, czyli moje wakacje

Okres wakacyjny dla mnie się już skończył. Dzisiaj mija równo tydzień odkąd wróciłam z urlopu. Czas więc wracać do normalnego życia... Akurat blog jest przyjemnym aspektem tej "szarej" rzeczywistości. Długo mnie tu nie było, można powiedzieć, że ledwo zaczęłam już skończyłam. Ale nie! To była tylko przerwa spowodowana po pierwsze dużą ilością pracy - starałam się zdążyć ze wszystkim przed urlopem, a po drugie - samym urlopem właśnie.

Dzisiaj mam dla Was trochę opowieści i zdjęć z mojego urlopu, który spędziłam w Zakopanem. Pod względem wyjazdów jestem od trzech lat zdecydowanie monotematyczna. Pada hasło urlop i oczywiście wiem gdzie jadę. W grę wchodzą tylko Tatry :) W tym roku góry dały mi trochę w kość, na tyle że gdzieś pod koniec wyjazdu zarzekałam się, że z Tatrami biorę rozbrat na jakiś czas i w przyszłe wakacje na pewno do nich nie wrócę... Prawda jest taka, że już tęsknię.

Dziewięć dni, duża ilość przemierzonych kilometrów, jeszcze większa ilość deszczu, ciągle suszone buty - tak wyglądały moje wakacje w Tatrach. Plany były wielkie, z realizacją ze względu na ciągle padający deszcz już było trochę gorzej.

W pierwszy dzień wybraliśmy się na trasę zwaną przeze mnie potocznie "rozruchową". Tak żeby nie szaleć od razu, ale tez poczuć, że jest się w górach poszliśmy do Doliny Strążyskiej i na wodospad Siklawicy, potem na Sarnie Skałki i zeszliśmy do Doliny Białego. Wszystko było fajnie i w dolinie Strążyskiej (zjedliśmy nawet przepyszny jabłecznik, który uwielbiam i wypiliśmy kawę) i pod wodospadem Siklawicy też. Świeciło słońce było przyjemnie. 





W drodze na Sarnie Skałki zaczęło mżyć, by po chwili przejść w regularną ulewę. Tak nas przywitały Tatry... W ten dzień pierwszy raz suszyłam buty. Niestety nie ostatni.

W ramach niepewnej pogody na następny dzień wybraliśmy się na Nosal i Kopieniec. Gdzieś nam tam pogrzmiewało w oddali, ale na szczęście na tyle daleko, że spokojnie mogliśmy pochodzić po górach.










Kolejny dzień to już był istny armagedon! Niepewni jaka będzie pogoda, liczyliśmy, że uda nam się wejść na Zmarzły Staw. W praktyce dostaliśmy deszcz, grad i burzę. Jeszcze nigdy nie chowałam się przed gradem pod kosodrzewiną, nawet nie sądziłam że jestem w stanie się pod takiego "krzaka" zmieścić :) Szlak zamienił się w potok, woda przelewała się nam w butach. Dopiero co wysuszone traperki były od nowa mokre. Cóż, cytując klasyka: taki mamy klimat...

Czego nie udało się zrobić dzień wcześniej, udało się na następny dzień. Miło było po latach wrócić nad Zmarzły Staw, urocze miejsce. Dodatkowy bonus - nigdy tak blisko nie widziałam kozic, były prawie na wyciągnięcie ręki.














Korzystając z względnie optymistycznych prognoz pogody wybraliśmy się na Czerwone Wierchy, mając nadzieję, że uda nam się przejść od Kasprowego Wierchu po Ciemniaka. Niestety, burza i deszcz wygoniły nas z gór i dotarliśmy "tylko" do Małołączniaka, a potem zmykaliśmy przed piorunami. Co by jednak nie mówić, widoki były przednie, zobaczcie sami :)






A później był już tylko deszcz...
Nie myślcie jednak, że się nudziliśmy. Dla mnie Zakopane, Tatry i atmosfera, jaka tam jest, sprawia, że zawsze coś znajdę, coś odkryję. W tym roku udało nam się poznać parę naprawdę fajnych osób, zakręconych na punkcie Tatr tak samo jak my, a jednocześnie takich z ciekawą historią i mających coś do powiedzenia. Co prawda mam wrażenie, że mówienie sobie na szlaku cześć czy dzień dobry powoli zanika, to i tak Tatry to miejsce gdzie spotkasz ludzi pozytywnych i życzliwych.

niedziela, 22 czerwca 2014

Smacznie być na językach

Są takie miejsca, gdzie wchodzisz i czujesz się jak u siebie. Otoczenie, dźwięki, cała atmosfera otulają i przyjemnie rozleniwiają. I nie piszę tu o moim domu, o nie :) Mowa o moim numerze jeden wśród szczecińskich restauracji: Bistro na językach. Bistro odkryłam rok temu przed koncertem Nelly Furtado. Szukaliśmy miejsca, żeby coś zjeść, przechodziliśmy obok i pierwsze na co zwróciliśmy uwagę, to wystój – urządzony ze smakiem, klimatyczny lokal. Wnętrza są urządzone w stylu minimalistycznym, skandynawskim, w kolorach szarym i turkusie. Chyba nie muszę dodawać, że to mój ulubiony zestaw kolorów :) Potem przekonaliśmy się, że jeszcze lepiej smakuje niż wygląda (czy to możliwe... a jednak).


Bistro na językach funkcjonuje w nietypowy sposób. Nie znajdziesz tutaj kelnera. Musisz radzić sobie sam. Nietypowe i fajne. Przy wejściu dostajesz kartę, na którą później nabijane są Twoje jedzeniowe wybory. Kuchnia podzielona jest na stanowiska: zupy, dania główne, sałatki. Z menu wybierasz, to na co masz ochotę, podchodzisz do odpowiedniego stanowiska, zamawiasz i... kolejna niespodzianka. Dostajesz pejdzer. Nikt nie krzyczy, jak w barze mlecznym: Mielone proszę. Kiedy Twoje danie będzie gotowe, zostaniesz dyskretnie o tym powiadomiony. Poza tym, kolejna przyjemność – obsługa przygotowuje posiłki na Twoich oczach.



Moich zachwytów nad Bistro na językach może nie być końca :)




poniedziałek, 9 czerwca 2014

Wakacyjne koncerty. Pierwszy post z serii: Wszystko darmo.

Czy trzeba mieć wielkie pieniądze, by miło spędzać czas? Zależy czego oczekujesz od życia. Jeżeli wiecznych fajerwerków, zakupów w Paryżu i spacerów po Sunset Boulevard, to faktycznie zasobność portfela musi być niemała. Mnie cieszą natomiast codzienne drobiazgi, a okazji do fajnego spędzenia czasu jest całkiem sporo. Wystarczy się rozejrzeć. Jest to pierwszy post z serii "Wszystko darmo", czyli jak miło spędzić czas nie wydając wielkich pieniędzy, a często nie wydając nic.

niedziela, 25 maja 2014

sobota, 17 maja 2014

poniedziałek, 5 maja 2014

Zaczynamy!

Co jest w stylu Panny Ka? Wiele rzeczy... Postaram się zebrać tutaj to, co mnie pasjonuje, interesuje, odpręża, fascynuje. A przede wszystkim wszystko to, co sprawia, że czuję się szczęśliwa. Fotografia, podróże, ciekawe miejsca w mojej bliższej i dalszej okolicy. Postaram się znaleźć pomysły na motywację i świadome życie, odpowiedzieć na odwieczne problemy pod tytułem jak dobrze organizować czas i przestrzeń wokół mnie.
Po paru latach przerwy wracam do blogowania i jestem przeszczęśliwa z tego powodu!