Są takie miejsca, gdzie
wchodzisz i czujesz się jak u siebie. Otoczenie, dźwięki, cała
atmosfera otulają i przyjemnie rozleniwiają. I nie piszę tu o moim
domu, o nie :) Mowa o moim numerze jeden wśród szczecińskich
restauracji: Bistro na językach. Bistro odkryłam rok temu przed
koncertem Nelly Furtado. Szukaliśmy miejsca, żeby coś zjeść,
przechodziliśmy obok i pierwsze na co zwróciliśmy uwagę, to
wystój – urządzony ze smakiem, klimatyczny lokal. Wnętrza są
urządzone w stylu minimalistycznym, skandynawskim, w kolorach szarym
i turkusie. Chyba nie muszę dodawać, że to mój ulubiony zestaw
kolorów :) Potem przekonaliśmy się, że jeszcze lepiej smakuje niż
wygląda (czy to możliwe... a jednak).
Bistro na językach
funkcjonuje w nietypowy sposób. Nie znajdziesz tutaj kelnera. Musisz
radzić sobie sam. Nietypowe i fajne. Przy wejściu dostajesz kartę,
na którą później nabijane są Twoje jedzeniowe wybory. Kuchnia
podzielona jest na stanowiska: zupy, dania główne, sałatki. Z menu
wybierasz, to na co masz ochotę, podchodzisz do odpowiedniego
stanowiska, zamawiasz i... kolejna niespodzianka. Dostajesz pejdzer.
Nikt nie krzyczy, jak w barze mlecznym: Mielone proszę. Kiedy
Twoje danie będzie gotowe, zostaniesz dyskretnie o tym powiadomiony.
Poza tym, kolejna przyjemność – obsługa przygotowuje posiłki na
Twoich oczach.
Moich zachwytów nad
Bistro na językach może nie być końca :)
0 komentarze:
Prześlij komentarz